niedziela, 19 kwietnia 2015

Umierający dandys - Mari Jungsted

I cóż, że ze Szwecji - tak można określić ten tytuł. Odnoszę wrażenie, że każdy Szwed i Norweg ma obowiązek napisać w życiu przynajmniej jeden kryminał. A potem trafia ci człowieku w ręce takie czytadło i tylko marnujesz czas. "No bo może się rozkręci pod koniec..." Uwaga, będę lekko spoilerował fabułę, a to dlatego, że tej książki czytać nie warto.


Co to: Powieść. Wydawca sugeruje, że mamy do czynienia z powieścią kryminalną. Zalecam go nie słuchać. Pieprzy.

Co autor miał na myśli: W Visby ginie pewien spec od handlowania dziełami sztuki. Faceta powieszono w bramie prowadzącej do miasta, co wymagało krzepy Herkulesa lub współpracy co najmniej Gangu Olsena. Kto go zabił? Dlaczego? Naiwny czytelnik może sądzić, że trzyma w dłoni znaczące dzieło, gdyż wyjątek z recenzji "Politiken" informuje:
Po chwili wydaje ci się, że wiesz już wszystko, aby rozwikłać zagadkę. Nic z tego! Jungsted potrafi w mistrzowski sposób zbić czytelnika z tropu.

Sama prawda! A dokładnie gówno prawda. Otóż Jungsted zbija nas z tropu w ten sposób, że nie ma takiej pieprzonej możliwości, aby domyślić się kto zabija. Ta postać po prostu pojawia się na ostatnich stronach książki. Po raz pierwszy. Wcześniej czytamy jej banalne przemyślenia, jednak nie ma możliwość aby się domyślić kto zacz.  Porównując na przykładzie: mamy Adama, Jasia i Stasia. Kto zabił? Krzyś!

Mamy tu wyskakujące z dupy wątki, które są bardziej ciekawe niż cała książka, ale autorka porzuca je z niewyjaśnionych powodów, zakańczając je jednym zdaniem w epilogu. Mamy postacie, które nie mają wpływu na nic i nic nie robią. Policjanci nie wiedzą jak szukać zabójcy, dziennikarze za to wiedzą, ale mają inne zmartwienia. W końcu zabójca znajduje się sam! Ta da!
Nie można zapomnieć o perełkach jakie funduje nam autorka.

Scena 1.
Główni bohaterowie kłócą się o przebieg najważniejszego dnia w ich życiu: ślubu. Kłótnia jest dość mocna, bo mają całkiem inną wizję. Kłótnia kończy się zdaniem "zaczęła go całować, aż w końcu zapomniał o co się kłócili". Ludzie kochani, błagam, zabijcie mnie i posadźcie bratki, jak to przepuszczono przez redakcję?!

Scena 2.
CAŁA akcja mocno opiera się o homoseksualizm. Ogólnie jak nie rzucisz kamieniem, trafiasz w geja. Geje giną jak ruscy żołnierze pod Stalingradem. W końcu, pod sam koniec książki główny prowadzący śledztwo oznajmia: "wydaje mi się, że wątek homoseksualny jest ważny w tej sprawie".
Najlepszym sposobem kontaktu z tą książką jest przeczytanie Epilogu, bo tam autorka streszcza banalną fabułę na dwóch stronach. I to wystarczy. A może nawet to za dużo.

Co zachwyca: Eeeee...

Co przeszkadza: Yyyy....

Warto?: Niech odpowie sympatyczny pan z brodą.



Bonus: Spoiler alert! Najciekawszy wątek, czyli kradzione dzieła sztuki znalezione u denata zostaje olany jak Polacy przez Platformę Obywatelską! To zarzut. Jednak największym grzechem tej książki jest fakt, że to nie jest zła książka. To tragiczny kryminał, ale jakoś się czyta i gdyby skupić się na dziełach sztuki i środowiskach homoseksualnych to by było  nieźle. Wkurza dodatkowo maniera autorki zasypywania nas rozdziałami. Nowy rozdział ma dwie strony, następny tak samo i tak w kółko. Może miało to na celu nadanie całości tempa. Wyszło tępo.

1 komentarz:

  1. Okej... Wreszcie coś, czego zdecydowanie nie warto czytać! Na swój sposób to pocieszające, bo tyle książek czeka na przeczytanie, że życia na nie nie starczy.
    Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń